Droga z Petersburga do Murmańska jest piekielnie nudna. Nitka asfaltu wiedzie nas na północ i jeszcze dalej na północ, i ciągle na północ. Szosa przez tajgę. Tajgę, która z każdym kilometrem przyzywa nas coraz bardziej. Drzewa wyciągają ku nam konary, topielice cichutko zawodzą w jeziorach, wiatr śpiewa rzewną piosenkę: chodźcie do nas, czekamy na was, tu wam będzie lepiej…

Opieramy się długo, aż do Kandałaszki. Tam skręcamy na wschód i ciągle asfaltem, choć już kiepskiej jakości, docieramy do Umby. Widzimy na GPS-ie drogę, która wije się pomiędzy jeziorami i kieruje nas na północ.

Żegnaj cywilizacjo! Żegnaj znienawidzony asfalcie! TAJGO jedziemy!

Gdy pomyślimy, że  lasy, w które wjeżdżamy, ciągną się nieprzerwanie przez całą Europę i Azję, aż do Oceanu Spokojnego, to dreszcze niepokoju przebiegają nam po plecach. Jednocześnie doświadczamy przyjemnego podniecenia i czekamy na przygodę, która wkrótce nas spotka.

Początkowo droga okazuje się bardzo przyjemna. Wśród drzew dominują sosny, świerki, brzozy i osiki. Las sprawia wrażenie młodego, lecz tak nie jest. Surowy klimat nie pozwala drzewom osiągać dużych wielkości, do jakich przywykliśmy w polskich puszczach.

Głębiej, las staje się bajkowy, dzięki prawie białym porostom, które pokrywają ziemię.

Na razie największą atrakcją jest pokonywanie rzek. Widać, że czas świetności tej drogi dawno minął, a mosty są w bardzo różnym stanie. Wjazd na niektóre z nich wymaga dużej dozy odwagi.

Gdy rzeczki są małe, mostów po prostu nie ma. Pojawia się pytanie: czy podłoże jest twarde, piaszczyste, czy wręcz odwrotnie – muliste i grząskie? Pozostaje jedynie sprawdzić.

Dookoła pełno jest jezior. Jedne są głębokie, z krystalicznie czystą wodą. Inne, których czas dobiegł końca, zmieniają się w bezdenne bagniska.

Postanowiliśmy sprawdzić, czy da się chodzić po jednym z trzęsawisk. Ja zakładam gumowce i niestety, nie udaje mi się przejść w nich zbyt dużo. Może dlatego, że buty są mojego męża, 5 rozmiarów za duże. Inni nie przejmują się wodą i w sandałkach śmiało prą naprzód.

Po kilku godzinach jazdy docieramy do opuszczonej wsi. Drewniane chałupy znajdują się w różnym stadium rozkładu. Wszystko dokładnie zarośnięte. Przyroda nie lubi pustki, więc przejmuje to, co człowiek kiedyś jej zabrał. Już rosną nowe brzózki oraz wierzbówka kiprzyca. Różowe kwiaty, które widzicie na zdjęciu to właśnie wierzbówka. Bardzo ciekawa roślina z dwóch powodów. Po pierwsze jest to roślina rudealna, czy rośnie na obszarach zmienionych przez człowieka. Jeśli zobaczycie ją na jakiejś polanie to z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że wcześniej było tu ludzkie siedlisko. Po drugie z jej liści robi się Iwan Czaj czyli bardzo zdrowy napój znany w Rosji już od XII w. W XIX wieku napój pod nazwą Rosyjska Herbata była eksportowana poza granice Rosji, głównie do Anglii. Obecnie w Polsce zyskuje on wielu nowych zwolenników.

LEGENDA: Młody chłopak o imieniu Iwan (bo jakżeby inaczej?) zajmował się zbieraniem ziół i wytwarzaniem leczniczych herbatek. Miał on charakterystyczną purpurową koszulę, która widoczna była z daleka. Gdy ludzie widzieli jego barwny ubiór, wołali: „O, idzie Iwan Czaj!”. Pewnego razu chłopak zaginął. Znajomi, którzy wybrali się na jego poszukiwanie, zobaczyli miedzy drzewami purpurowy kolor. Uradowani  krzyczeli „Iwan Czaj, Iwan Czaj”. Kiedy podeszli bliżej, okazało się, że były to nieznane im, różowe kwiaty. Później odkryli, że z liści tej rośliny można robić napój, który na pamiątkę Iwana nazwali Iwan Czaj.

Na tej szerokości geograficznej w lecie słońce praktycznie nie zachodzi. Po całym dniu jazdy postanawiamy zatrzymać się na nocleg. I tu zaczyna się problem. Już wcześniej, podczas postojów, atakowały nas komary. Później w okolicach opuszczonej wsi do komarów dołączyły gzy. Jednak to meszki okazują się najbardziej uciążliwe. Przy każdym słowie wpadają do ust, a przy każdym oddechu do nosa. Mimo wysokiej temperatury mamy na sobie długie spodnie i polary, aby ochronić się przed insektami. Rozpalamy ognisko, licząc, że odgoni to natrętów. I owszem, okazuje się skuteczne, ale jedynie na odległość 1 metra. Wobec tego zmuszeni jesteśmy do zasłonięcia twarzy, czym się da. Ja używam firanki. I nie pytajcie skąd w środku tajgi mam firankę. Nie pozostaje nam nic innego, jak szybka ewakuacja do namiotów. Na pocieszenie raczymy się lokalnym piwem, które także znalazło się w przepastnym bagażniku Patrola.

Następnego dnia dojeżdżamy do malutkiej wioski. Kilka drewnianych chat na dużej polanie. Ale, żeby nie było: ograniczenie prędkości obowiązuje – 30 km/h !

Tuż za wsią – mostek. I tu też znak ograniczający masę pojazdu do 2 t. Patrol wraz z bagażami waży około 2,5 t. Czy mostek wytrzyma? Nie pozostaje nic innego jak sprawdzić.

Udało się! Przejechaliśmy! Jeśli myślicie, że to koniec kłopotów to jesteście w błędzie. To dopiero początek. Za mostkiem za wsią rozpoczyna się zimnik, czyli droga przez bagna, przejezdna tylko zimą, gdy ziemia zamarznie. Niestety GPS nie pokazuje innej drogi. Więc znów zbieramy w sobie odwagę i w drogę. Po obu stronach trzęsawisko. Pnie, które służą do utwardzenia przejazdu, miejscami zbutwiały i rozpadły się. Ale nic to, jedziemy.

Po kilometrze, czy dwóch dojeżdżamy do potężnej dziury w drodze. Rozpędzamy się, napieramy i … grzęźniemy. Nie szkodzi. Od czego są liny i dobry kolega w podróży?

Rosja, Półwysep Kolski, tajga, off-road

Ale, ale… Nie tak prędko. To co wygląda jak niewinna łąka, okazuje się być zdradliwym bagniskiem. Lewe koła samochodu zsuwają się z nasypu drogi i pogrążają w brei. Im bardziej próbujemy wyciągnąć samochód, tym bardziej przechyla się na lewo. I tak metr po metrze próbujemy wjechać z powrotem na utwardzony grunt. Wreszcie się udaje.

Podejmujemy decyzję, żeby zawracać. Nie wiadomo ile takich dziur przed nami i jak skończy się jazda po zimniku, który nie jest przewidziany do jazdy w lecie? Ponownie przejeżdżamy nasz ulubiony mostek. We wsi śmieją się z nas „Wiedzieliśmy, że tamtędy nie przejedziecie”.

Tylko co dalej? Wracać do Umby? Nigdy w życiu. Pytamy o dalszą drogę. Mieszkańcy machają ręką w kierunku północy. „Tak, tam jest droga”. No to jedziemy. Bez mapy, bez GPS, w środek tajgi. Droga wije się pomiędzy wzniesieniami i jeziorami. Ciągle są jakieś rozwidlenia. W prawo? W lewo? Drogi te często okazują się ślepe. Doprowadzają tylko do ślicznych jeziorek i kończą się. Często musimy zawracać.

To był jedyny raz w życiu, gdy myślałam, że się nie wydostaniemy. Że pozostaniemy w tym lesie. Na domiar złego coś strasznie hurkocze w tylnym kole. Zatrzymujemy się. Krzysiek zdejmuje koło, szuka przyczyny. Okazuje się nią kamyk, który zaklinował się w zacisku hamulca. Z naszego postoju cieszą się komary i gzy. Odganiam je gałęziami, ale to walka z wiatrakami. Gdy koło jest już z powrotem na miejscu, okazuje się, że Krzysiek ma dziesiątki bąbli powyżej spodni, w miejscu gdzie odchylała się koszulka.

Kilka godzin jazdy, dziesiątki skrzyżowań i ślepych odnóg. Już nie cieszą mnie widoki. Już tęsknię za cywilizacją.

W pewnym momencie wjeżdżamy na LOTNISKO. Stare, nieużywane. Brak jest jakichkolwiek budynków towarzyszących. Jedynie budka ze znaczkiem materiałów radioaktywnych. Dla odstraszenia, czy rzeczywiście coś niebezpiecznego się w niej znajduje?

Obok lotniska dziwna instalacja. A może grób?

Kiedy wyjeżdżamy z lotniska droga robi się prostsza, wyraźniejsza. Udaje nam się odnaleźć asfalt i tym asfaltem szybciutko, bez rozglądania się na boki wracany na szosę do Murmańska.

SMUTNA CIEKAWOSTKA: Wydaje się nam, że rosyjska tajga jest bezkresna, że była, jest i będzie. Ale to się może zmienić, a właściwie już zmienia. Chińczycy dzierżawią od Rosji olbrzymie tereny tajgi i na masową skale dokonują wyrębu drzew, wywożąc je do swojego kraju. Na zdjęciach satelitarnych widać olbrzymie obszary, zupełnie pozbawione roślinności. Jeśli procederu tego nie uda się powstrzymać, kolejne płuca ziemi, po puszczy amazońskiej, zostaną zagrożone.

 

Tekst: Ewa Siwiecka

Zdjęcia: Ewa i Krzysztof Siwieccy, Benek Olszak